Niepełne dokumenty, dotyczące przebiegu działań lotniczych podczas kampanii wrześniowej 1939 nie pozwalają prześledzić dzień po dniu losów poszczególnych samolotów. Próbując odtworzyć dzieje konkretnej maszyny musimy więc zdać się na fragmentaryczne zachowane dokumenty oraz na relacje uczestników walki. Tak też jest w przypadku PZL P.11c oznaczonego jaskółką ­­– godłem 114 Eskadry Myśliwskiej IV/1 Dywizjonu Myśliwskiego 1 Pułku Lotniczego – i numerem 4. Być może pewnego dnia wyjdą na światło dzienne dokumenty, które pozwolą zweryfikować numery i oznaczenia samolotów pilotowanych przez poszczególnych lotników w konkretnych lotach. A może już na zawsze będzie to tematem domysłów i polemik?…

Dwa często publikowane zdjęcia z ćwiczeń wiosną 1939 r. w głębi widać P.11 ze 113 Eskadry Myśliwskiej pierwszy od prawej samolot nr 8.70 „10” z białym numerem podskrzydłowym 70. Ze względu na obecność samolotów 113 Eskadry, również widocznych na zdjęciu pilotów przeważnie przypisuje się tej jednostce. W rzeczywistości są to jednak lotnicy ze 114 Eskadry, pierwszy od lewej w szeregu stoi jej dowódca – kpt. J. Frey, obok niego por. A. Gabszewicz, piąty w szeregu jest ppor. W. Klawe, a siódmy – ppor. T. Sawicz. Odprawy dokonuje kpt. A. Kowalczyk, d-ca IV/1 Dyonu Myśliwskiego. Wszyscy mają na sobie typowe lotnicze skórzane płaszcze, a na głowach miękkie hełmofony i gogle.

Przed wybuchem wojny samolot „4” z jaskółką był zwykle pilotowany przez ppor. Tadeusza Sawicza. Ppor. Sawicz był dowódcą klucza w tej eskadrze i tuż przed wybuchem wojny znalazł się na polowym lotnisku w Poniatowie pod Warszawą z całą 114 Eskadrą. Wraz z pozostałymi warszawskimi eskadrami myśliwskimi weszła ona w skład Brygady Pościgowej, której zadaniem była obrona nieba nad Warszawą. Jednak rankiem 1 września 1939 r. nie było mu dane wziąć udziału w walce powietrznej w obronie Warszawy. W literaturze można spotkać informację, że ppor. Sawicz pojechał po żołd dla personelu. Jednak wg jego własnych wspomnień, wiadomość o wybuchu wojny zastała go na lotnisku, pod skrzydłem właśnie tego P.11c „4″ z jaskółką. Wkrótce potem został wyznaczony, aby pojechać do Warszawy po 123 Eskadrę Myśliwską (pochodzącą z 2 Pułku Lotniczego w Krakowie), która również weszła w skład Brygady Pościgowej. 1 września rano 123 Eskadra znajdowała się na lotnisku Okęcie i wobec groźby nalotów niemieckich należało ją czym prędzej sprowadzić na zamaskowane lądowisko polowe. Kiedy ppor. Sawicz przejeżdżał samochodem przez Most Kierbedzia koło Zamku Królewskiego, w mieście trwał właśnie alarm przeciwlotniczy. W tym czasie jego koledzy zapewne lecieli już na spotkanie niemieckich samolotów.

PZL P.7a ppor E. Kawnika, 123 EM, 1939

Trzej piloci 114 Eskadry, od lewej: ppor. Marian Szalewicz, por. Aleksander Gabszewicz i kpr. Andrzej Niewiara, w ocieplanych kombinezonach lotniczych: Gabszewicz płóciennym, a Szalewicz i Niewiara skórzanych dwóch różnych typów. Na głowach mają miękkie hauby skórzane i gogle lotnicze.

Od lewej:

  • Por. Aleksander Gabszewicz w skórzanym kombinezonie lotniczym. W głębi widać P.11 ze 114 Eskadry. Na głowie pilot ma wzmocnioną (sztywną) haubę lotniczą wz. 38 używaną przez pilotów samolotów wyposażonych w radiostacje. Piloci myśliwscy mocno kontestowali wprowadzenie tej hauby argumentując, że jest zbyt duża i ogranicza ruchy głową w kabinie. Często wymontowywano słuchawki i mikrofon, i montowano je w miękkich haubach skórzanych.
  • Sierż. Paweł Kulesza (zdjęcie zrobione w 1943 r. w Wielkiej Brytanii, gdzie ten mechanik w dalszym ciągu miał w swojej pieczy samoloty Gabszewicza i Sawicza).
  • Kpr. Andrzej Niewiara (zdjęcie późniejsze). Poległ on w locie bojowym 9 sierpnia 1941 r. w Dyonie 315.

Pierwsze zestrzelenie nad Warszawą

Aleksander Gabszewicz, wtedy oficer taktyczny IV/1 Dyonu Myśliwskiego Brygady Pościgowej, tak wspominał pierwsze zestrzelenie uzyskane przez Brygadę.

Ranek pierwszego września 1939 roku. Stoimy w Poniatowie na północ od Warszawy. Samoloty ukryte w lesie. Namiot, gdzie urzęduję jako pisarczyk, jest między eskadrami na skraju zagajnika. Odbieram telefon – mówi sztab: „Niemcy przekroczyli granicę państwa pod Działdowem o godz. 4:45 rano” – patrzę na zegarek 6:35. Wychylam się z namiotu i krzyczę przez tubę: „Piloci do maszyn czekać na rozkaz startu. ” Szukam Adasia [kpt. pil. Adam Kowalczyk dowódca IV/1 Dyonu– wszystkie przypisy w nawiasach kwadratowych – W.M.] i mówię o swoim zarządzeniu – akceptuje.

Nie upłynęło pięć minut od pierwszej depeszy, a otrzymuję rozkaz: „Wszystkie samoloty dyonu –start.” „Nieprzyjacielskie samoloty zbliżają się z kierunku 11 c. ” Powtarzam przez tubę otrzymany rozkaz. Adaś aż podskakuje, oczy mu się zaiskrzyły. Łapie kominiarkę i pędzi jak szalony do swojego P. Dyon wykołowuje z ukrycia do startu trójkami. Pierwszy idzie w powietrze klucz alarmowy, trójka.– Himek [ppor. pil. Hieronim Dudwał], pchor. Jurek R. [Jerzy Radomski] i [plut. Mieczysław] Kaźmierczak. Wszystko odbywa się sprawnie tak jak przy lotach treningowych na Okęciu. Serce się raduje. Mechanicy żegnają znakiem krzyża każdy samolot. Przecież to na wojnę. Pierwszy raz! Widzę, że trzy samoloty stoją nie zapuszczone. Przypominam sobie, że Szczur [ppor. pil. Tadeusz Sawicz] pojechał z rozkazem do Warszawy i dlatego jego boczni pchor: Boguś [ppor. pil. Bogusław Mierzwa] i kpr.: [Andrzej] Niewiara karnie czekają na zapuszczenie prowadzącej maszyny.


Himek z Eskadry Puchaczy i jego P.11c


Decyduję się zabrać Jaskółkę Nr 4, po nadaniu depeszy do sztabu o starcie dywizjonu. Kulesza, mechanik opuszczonej czwórki aż poczerwieniał z radości, że i jego maszyna będzie miała chrzest. Ustawiają się na skrzydełko przy skrzydełku. Start jak na popisach. Ciągniemy w górę. Przecinamy cienką warstewkę porannej mgły, i do góry w kierunku na północ. Dochodzimy do wysokości 1.500 m. Wtem dostrzegam przed sobą 5 samolotów o jakieś 500 m wyżej, idących w przeciwnym kierunku. Zdębiałem. Pierwszy raz w życiu widzę na samolotach czarne krzyże – może halucynacja? Zadzieram samolot do góry i ciągnę świecą do krzyży. Widzę kątem oka, że moi boczni nie wytrzymują nerwowo małej szybkości i stopniowo odłączają. Odkładam poprawkę. Brrr… brrr… dwie ciórki biegną świecąc, do Szkopów. Tu maszyna moja zadrżała. Bęc… i jestem w korkociągu. Oddaję drążek sterowy, daję przeciwną nogę. Korkociąg zahamowany, ściągam znowu, by nabrać natychmiast utraconą wysokość. Za wcześnie – znowu jestem w korkociągu – „Stary, a głupi” – pomyślałem, strofując sam siebie, „zaczekaj aż samolot nabierze szybkości”.

Wyprowadzam. Jakaś Jaskółka jest już przy mnie – to Niewiara. Rozglądam się i widzę w odległości niewielkiej pięć bomberów. Ciągniemy. Zbliżamy się. Rozpoznaję He 111. Patrzę w dół – Modlin. Czym bliżej Warszawy tym więcej samolotów własnych na niebie. Dołącza do mnie trzecia maszyna – to Boguś. Wiedział gdzie iść, gałgan.

Bliżej. Ciężko jakoś idzie to zbliżanie. Otwieram ogień. Jest blisko. Po moich skrzydłach przebiegły iskierki. Teraz dopiero widzę, że czerwono-żółte krople płyną od Niemca – acha, to i on także strzela. Boguś widząc, że nie doczeka się kolejki do strzelania, a mając przed sobą Niewiarę, przesuwa się w prawo do następnego Heinkla. Dziwne widowisko – moje smugi pocisków dochodzą do bombowca i gasną w nim, w końcowej fazie dając dużą iskrę. Widzę tych ogników sporo. Wydaje mi się, że wszystko odbywa się bardzo powoli, jak w zwolnionym filmie. Akcja ta ciągnie się już chyba 10 minut. A przecież to niemożliwe – przecież mam jeszcze amunicję. Cały ten cyrk trwa dopiero od paru sekund.

Wtem widzę (a wydaje mi się, że słyszę) wybuch. Płomień i dym wydostaje się z lewego silnika Szkopa. Wydaje mi się, że jak gdyby ktoś ściągnął lejce, bo mój cel zostaje za szykiem. W parę sekund później odrywają się dziwne przedmioty od podstrzelonego. To bomby! Skręca w lewo w dół, jest dziwnie powolny – już nie mam kłopotu z doganianiem. Widzę cały czas Niewiarę. Odchodzę lekko w lewo i obserwuję. Strzelec Heinkla ciągle się broni, po pewnym czasie jednak uspakaja się. Dochodzę znowu. Lufa karabinu na ogonie sterczy nieruchomo do góry – milczy. Zbliżam się jeszcze bardziej. Widzę strzelca, głowa oparta o prawą burtę. Pilot widocznie ma nadzieję dolecieć do bazy, gdyż robi zakręt o 180 stopni i bierze kierunek na Prusy Wschodnie. Schodzimy za nim coraz niżej i niżej. Wyraźnie widzę ruch samochodowy na jakiejś szosie. Za chwilę idziemy lotem koszącym. Od pięciu minut zabrakło amunicji mnie i Niewiarze.

Duża polana ograniczona z trzech stron lasem, zaś z czwartej szosą. Heinkel zmniejsza szybkość – nie mogę utrzymać się za nim. Rozumiem – zrezygnował z powrotu i zamierza siadać przed siebie na polanie. W ostatniej chwili, nie będąc wyżej jak 2 metry nad ziemią, zawadził lewym płatem o samotne drzewo. Kurzawa i dym. Podrywam swego P.Z.L.-a do góry. Rozglądam się. Lewy płat Heinkla urwany, drzewo także przewalone. Kadłub leży więcej jak o 90 stopni od kierunku podchodzenia do lądowania. Zaczynam krążyć. Wyciągam mapę, muszę bowiem zorientować się, gdzie jestem. Wiem, że jestem na północ od Bugo­Narwi. Wreszcie orientuję się, że jestem na południe od Ciechanowa. Zaznaczam paznokciem na mapie miejsce, gdzie leży samolot. Wracam. Jestem zadowolony. Ląduję na lotnisku. Podbiega Kulesza i stara się przekrzyczeć szum silnika – „startować – kierunek 16”. Nie wyłączając silnika czekam parę minut, aż Struczak uzupełni mi amunicję. Znowu start. Widzę, że jakiś „Puhacz” startuje także. Po krótkiej chwili dołącza. Idziemy na Zielonkę.

Przez niebo pruje jeden dymiący Niemiec, a pięć naszych myśliwców siedzi mu na ogonie. – tu nie ma już co robić. Kręcę się z 15 minut. Wtem po mojej lewej idzie w tym samym kierunku dwu-silnikowiec. Pełen gaz – zbliżamy się, poznaję, że to nie Heinkel. Acha to Dornier (zwany Bleischift) [wł. „Bleistift” czyli „ołówek” – samoloty Dornier 17 nazywano popularnie „Latającymi ołówkami” ze względu na długi i wąski kadłub]. Zobaczył nas – otwieram ogień. Coś dziwnego – bomber zaczyna pikować, ja za nim. Odległość między nami jakoś się nie zmniejszyła. Daję boosta i mimo to zostaję w tyle. 1000 m. 1500 m. Zaczyna ginąć na tle ziemi. „To jakiś nowy samolot” – pomyślałem. Później okazało się, że tych nowych samolotów Niemcy mają więcej niż starych. [Oczywiście musiał to być Messerschmitt 110.]

Wracamy na lotnisko. Prawie wszystkie samoloty już lądowały, bo od pierwszego startu minęło już około 2 godzin. Kołując widzę, że niektóre jedenastki jeszcze nie są wciągnięte w ukrycie. Kulesza daje znak „wyłączyć”. „Panie poruczniku – pan także postrzelany.” Oglądam – tak. Mam parę przestrzeleń. Nie ma czasu grzebać się w samolocie, bo mechanicy obskakują i uzupełniają już benzynę i amunicję.

(Cytat z relacji zamieszczonej w: „Skrzydła. Opowiadania lotnicze”, Wydawnictwo Polskiego Ośrodka Kulturalno-Artystycznego w Hanowerze, 1946. Uwaga: liczne przedruki tej publikacji zawierają sporo przeinaczeń.)

Szczątki He 111 L1+KN z 5./LG 1. Arkusz blachy z czarnym krzyżem był przechowywany w ukryciu przez rodzinę pilota przez całą okupację i dlatego został poskładany. Obecnie można je obejrzeć w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie.

Ofiarą Gabszewicza i Niewiary padł zapewne He 111 oznaczony L1+KN, z 5./LG 1, który lądował przymusowo i przełamał się koło wsi Mieszki-Kuligi. Wg danych niemieckich samolot ten zaginął w rejonie Modlina około godziny 9:00. Czas ten jest sprzeczny z powyższą relacją, ale zgodny ze „Sprawozdaniem z działań za dzień 1.IX do godz. 16.00” Brygady Pościgowej: „Nieprzyjaciel wykonał o godzinie 8.50 nalot na Warszawę z kierunku płn.” (cytat za J. B. Cynk, „Polskie lotnictwo myśliwskie w boju wrześniowym”; AJ-Press, Gdańsk 2000) Po powrocie Sawicza, Gabszewicz wystartował do popołudniowego lotu w P.11 z jaskółką oznaczonym numerem „8” – w locie tym został zestrzelony.

 

Dwa zdjęcia samolotu nr 2 ze 114 Eskadry. Widać jasny (zapewne biały) numer podskrzydłowy 72. Na dolnej powierzchni lewego skrzydła widniała zapewne litera N w tym samym kolorze. W 1939 r. w związku z przemalowaniem samolotów Brygady Pościgowej wprowadzono czarne trzycyfrowe numery podskrzydłowe.

Samolot ma jasny (niebieski lub biały?) pasek na lewej stronie usterzenia i lewym skrzydle oraz kołpak lewego koła w tym samym kolorze – wg trudnych do zweryfikowania relacji było to oznaczenie samolotów lewego klucza.

PZL P.11c ppor Sawicza

PZL P.11c nr 4 (nr ew. 8.139 i policyjny 478-N – domniemane, mogło też być 178-N). Wg ostatnich ustaleń, przed przemalowaniem samolot ten miał biały numer policyjny 78-N. Samolot w wersji „radio”, uzbrojony w 2 karabiny maszynowe, wyposażony w oświetlenie do lotów nocnych w skrzydłach i na szczycie kadłuba za kabiną. 114 Eskadra IV/1 Dywizjonu Brygady Pościgowej. Pilot ppor. Tadeusz Sawicz (2 zestrzelenia na tym samolocie). Na samolocie tym, dnia 1 września 1939 roku startując z lotniska Poniatów k. Warszawy, por. pil. Aleksander Gabszewicz uzyskał pierwsze zwycięstwo powietrzne w obronie Warszawy. Malował Zbigniew Malicki.

Czarny trzycyfrowy numer podskrzydłowy (tzw. policyjny), wprowadzony w lecie 1939 roku, prawdopodobnie w związku z mobilizacją.

UWAGA: Według ustnej relacji Tadeusza Sawicza z dnia 28.08.2002, godło eskadry powinno mieć białe pole – odbiega to od prezentowanych dotąd na sylwetkach barwnych wizerunków godła. Analiza oryginalnych zdjęć nie pozwala ustalić czy było ono białe, czy w kolorze jasnoniebieskim. Co ciekawe odznaki noszone na mundurze tzw. eskadrówki 114 Eskadry występują w wykonaniu z białym tłem i ciemnogranatową jaskółką, jak i niebieskim tłem i czarną jaskółką oraz różnią się nieco rysunkiem jaskółki.

P.11a nr 7.14 ze 113 Eskadry oznaczony czwórką. Widać typowy kształt cyfry 4 stosowany na myśliwcach 1 Pułku Lotniczego. Zbliżenie godła na P.11c ze 114 Eskadry Myśliwskiej. Zdjęcia: arch. T. Kopańskiego.

Wspominane przez ppor. Gabszewicza godło 113 Eskadry: „Puhacz” (wg uwspółcześnionej pisowni „Puchacz”) na samolocie P.11a tej jednostki. Widać, że trójkątne tło na kadłubie nie jest białe – na czarno-białej fotografii wygląda na ciemniejsze od żółtych elementów wizerunku puchacza.

 

Lot do oblężonej Warszawy

Jakkolwiek pierwsze zwycięstwo za sterami PZL P. 11 c „4″ z jaskółką odniósł Aleksander Gabszewicz, to – jak już wspomnieliśmy – samolot ten był przeważnie pilotowany przez ppor. Tadeusza Sawicza ze 114 Eskadry Myśliwskiej. Rozpoczął on wojnę jako dowódca klucza, a po zestrzeleniu por. Jerzego Szałowskiego 4 września został zastępcą dowódcy Eskadry, kpt. Juliusza Freya. Wg oficjalnego zestawienia Sawicz ma w 1939 r. zaliczone dwa samoloty niemieckie zniszczone samodzielnie i jeden uszkodzony wspólnie z innym pilotem. Jednak podczas swojego najbardziej dramatycznego lotu w całej Kampanii Wrześniowej, pilot ten nie stoczył walki powietrznej …

Oto jego relacja.

…14 września zostałem zawezwany do sztabu Naczelnego Wodza, gdzie wręczono mi rozkazy marszałka Rydza-Śmigłego dla doręczenia ich otoczonemu przez Niemców w Warszawie gen. Rómmlowi i przywiezienia odpowiedzi. Po otrzymaniu koperty z rozkazami oraz informacji, abym się trzymał prawej strony Wisły, bo przedmieścia Warszawy zajęte są przez Niemców, wystartowałem. Niemcy strzelali do mnie po drodze, ale niezbyt celnie. Widoczność była słaba i nie chcąc zabłądzić, wylądowałem na jakimś polu niedaleko Warszawy, aby dowiedzieć się, jak wygląda sytuacja frontowa i od jakiej strony powinienem dolatywać do miasta, aby nie być zestrzelonym podczas lądowania. Skacząc po nierównościach, usiadłem na polu i zacząłem się rozglądać. Po paru minutach podbiegł do mnie jakiś zdenerwowany rolnik.

– Niech pan zaraz ucieka, bo miejscowość jest zajęta przez Niemców – powtarzał roztrzęsiony.

– A co to za miejscowość?

– Siedlce – odpowiedział zadyszany rolnik.

Natychmiast wystartowałem i w chwilę później przeleciałem nad kolumną maszerujących Niemców. Widocznie nie przypuszczali, że nad nimi przelatuje polski samolot, bo do mnie nie strzelali.

Nadlatując nad Warszawę, przesłoniętą dymami zacząłem się zastanawiać nad sposobem dotarcia do miasta, którego obrońcy, podobnie jak i Niemcy, mogą mój samolot wziąć za wrogi i zestrzelić…

Nie miałem pojęcia, gdzie są linie polskiej obrony, a gdzie są linie niemieckie. Leciałem cały czas lotem koszącym, „przeskakując” napotkane przeszkody, aby nie dać swoim i wrogom czasu na namierzanie się na mnie i otwarcie skutecznego ognia. Sam nie wiem, dlaczego bałem się lecieć nad Okęciem. Nadleciawszy nad Mokotów, zobaczyłem całą masę rowów przecinających pole. Nawet nie przypuszczałem, że to linie niemieckie, i zszedłem do lądowania. Przelatując nad niemieckimi okopami, z których nikt do mnie nie strzelał, bo najwidoczniej wzięli mnie za swego, obniżyłem się ku ziemi. Lotnisko było pocięte rowami i pełne lejów po bombach, ale udało mi się szczęśliwie wylądować. Jeszcze nie zdążyłem wyjść z maszyny, gdy Niemcy zaczęli do mnie strzelać. Z pomocą nadbiegających ludzi odciągnąłem samolot ze strefy ognia i schowałem się za zburzonym budynkiem. Był lekko uszkodzony kilkoma celnymi pociskami. Podbiegli do mnie nasi żołnierze i wylegitymowali. Po stwierdzeniu, że jestem polskim pilotem i wiozę rozkazy do generała Rómmla, zawieziono mnie do jego kwatery. Mieściła się ona w schronach przy ulicy Rakowieckiej. W schronie oprócz generała Rómmla był płk pil. Iżycki i kilku wyższych oficerów, którzy w rozmowie poinformowali mnie, że gdybym lądował na Okęciu, a nie na lotnisku mokotowskim, Niemcy wzięliby mnie do niewoli.

Po przeczytaniu przywiezionego przeze mnie rozkazu gen. Rómmel zwołał sztab na naradę, a mnie kazano odejść. Wykorzystałem wolną chwilę i pobiegłem do matki. Upłynęło kilka godzin, gdy zawezwano mnie do natychmiastowego stawienia się w sztabie. Była już noc. Zameldowałem się u gen. Rómmla, otrzymałem odpowiedź celem doręczenia jej marszałkowi Śmigłemu oraz mnóstwo papierosów.

– Czy ma ktoś lecieć ze mną? – spytałem. General Rómmel odpowiedział, że dowiem się później, kiedy samolot będzie gotowy do startu. Odmeldowałem się i odszedłem. Uszkodzony samolot reperowaliśmy na ulicy. Po uzupełnieniu paliwa przespacerowałem się przez lotnisko, aby zobaczyć, jak muszę startować, żeby nie wpaść do jakiegoś dołu. Niemcy strzelali do mnie, ale lekka mgiełka osłaniała mnie przed nimi i kule szły obok. Zapuściliśmy samolot. Stojący przy mnie oficer oznajmił mi, że nikt nie poleci ze mną.

Pokołowałem do startu. Niemcy, którzy strzelali w naszą stronę od chwili zapuszczenia silnika samolotu, podwoili ogień. Skacząc po wąskim pasku pola pomiędzy lejami, dałem pełny gaz, poderwałem maszynę sterami i poszedłem do góry, lecąc prosto na linie okopów niemieckich. Pociski o metry mijały mój samolot. Gwałtownym zakrętem wyszedłem z kręgu ognia i lotem koszącym zawróciłem ponad miasto, przelatując nad pozycjami, w których zalegli nasi żołnierze. Widząc nadlatujący samolot przewracali się na plecy i strzelali w moim kierunku. Nie wyobrażali sobie, aby to mógł lecieć jakiś inny samolot, jak tylko niemiecki. Wpadłem w dymy snujące się nad miastem. Na prawo i lewo błyskały ognie pocisków niemieckich, wybuchających w ulicach i między domami. Mignął mi tłum ludzi, którzy widząc lecący nad dachami samolot tratowali się po prostu w panicznej ucieczce.

Wszędzie łuny i dymy. Ostrzeliwany przez swoich, klucząc między pociskami, skierowałem się w stronę płonącej Pragi. Przelatując przez Wisłę minąłem klucz niemieckich bombowców. Leciały w majestatycznym szyku nad płonące miasto. Ich załogi nie dostrzegły mnie lub nie przypuszczały, aby jakiś polski samolot mógł jeszcze latać nad Warszawą. „Przeskoczyłem” przez Wisłę. Praga wydawała się być jednym wielkim pogorzeliskiem, zasnutym dymami przez które błyskały krwawe ognie eksplodujących pocisków. Na peryferiach płonącego miasta toczyła się walka. Sądząc z nasilenia ognia, Niemcy mieli wielką przewagę nad polskimi punktami obrony, w stronę których sunęła lawina wozów pancernych. Nasi żołnierze siedzieli w płytkich rowach, czekając na atak. Nic im nie mogłem pomóc …

Ostrzeliwany z ziemi, wziąłem kurs na południe i gnałem całą mocą rozdygotanego z wysiłku silnika. Przesłonięta dymami i łuną pożarów bohaterska Warszawa zniknęła na horyzoncie… Ściągnąłem z szyi przepocony szalik i przestałem się dziwić, że nikt nie poleciał ze mną…

(Cytaty z relacji zamieszczonej w: „Stolica” nr 40/1958; wg przedruku w: J. Pawlak „Brygada Pościgowa: alarm!”; Wydawnictwo MON, Warszawa 1977)

Kolejne zdjęcia P.11c nr 2 ze 114 Esk. – zapewne tego samego co poprzednio. Fotografie zrobiono po tragicznym wypadku 7 czerwca 1939 r., w którym zginął kpr. Antoni Gogolok. Widać typowy kształt i rozmieszczenie oznaczeń eskadrowych na kadłubie. Wbrew pozorom spód kadłuba tej „jedenastki’” nie Jest pomalowany jasnym kolorem, a jedynie oświetlony jaskrawym wieczornym słońcem.


Wkrótce gęstniejąca mgła zmusiła pilota do lądowania w przygodnym terenie. Stacjonujący tam żołnierze wzięli go początkowo za wroga, ale przybyły, młody oficer prawidłowo rozpoznał narodowość lotnika. Po śniadaniu, zorganizowanym naprędce przez okoliczną ludność, Sawicz wyruszył na poszukiwanie swojej jednostki.

Kiedy przyleciałem do Młynowa, tam już było pusto. Brygada przeniosła się i nie wiedziałem dokąd. Gdybym miał paliwo, poleciałbym dalej na południe i krążąc szukałbym gdzie są. Ale benzyny nie miałem i nie wiedziałem co dalej robić. Usiadłem pod skrzydłem samolotu i czekałem na zmiłowanie boskie. Lądowisko było na wzniesieniu, a poniżej biegła droga. Na tej drodze, w oddali, zobaczyłem tuman kurzu, jakiś ruch. Po pewnym czasie dało się rozpoznać, że to kolumna ciężarówek. Przyjrzałem się dokładniej i wkrótce dostrzegłem, że to jadą lotnicy. Okazało się, że to grupa pod dowództwem mjr. [Franciszka] Ratajczaka, dowódcy Bazy lotniczej 1 Pułku. Ucieszył się na mój widok i powiedział, że dadzą mi benzyny, ale muszę polecieć na Polesie, gdzie w ukryciu stoją Łosie Brygady Bombowej. Mam przekazać rozkaz, żeby przylecieli tu, do Młynowa. Odpowiedziałem, że mam meldunek z Warszawy dla Naczelnego Wodza – nie mogę nigdzie zbaczać, tylko najkrótszą drogą mam lecieć do Sztabu. Tak zaczęliśmy się targować i w końcu uległem. Mjr Ratajczak dał mi słowo honoru, że on osobiście dostarczy meldunki do Naczelnego Wodza. Pokazał mi na mapie gdzie stoją Łosie i zaznaczył, że to tuż obok linii kolejowej. Dobrze, że to podkreślił, bo były tak doskonale zamaskowane, że nigdy bym ich nie odnalazł. Po drodze widziałem miejscowość Ołyka. Paliło się tam jak sto piorunów. Jak już doleciałem w rejon, który mi wskazał mjr Ratajczak, to latałem w tę i z powrotem, i nic nie mogłem zobaczyć. W końcu zszedłem wzdłuż linii kolejowej tuż nad ziemię. Po jednej stronie nie było nic widać, więc przeleciałem na drugą stronę tej linii, i wreszcie zobaczyłem stanowisko karabinu maszynowego. Było od góry przykryte jakby daszkiem ze słomy, zupełnie jak sterta siana. Jak to dostrzegłem to już wiedziałem, że to gdzieś tu i wreszcie znalazłem naszych. Wylądowałem, a zaraz potem przeleciały nad lądowiskiem dwa niemieckie bombowce. Rozglądam się dookoła, a mój samolot zniknął. Tak się dobrze maskowano, że jak tylko wysiadłem, to mój samolot został schowany gdzieś w drzewach. Przekazałem im rozkazy, pokazałem jak trafić do Młynowa i po uzupełnieniu paliwa poleciałem na południe szukać swoich. Zataczałem koła i w końcu zauważyłem pod drzewami trzy ciężarówki wojskowe. Zszedłem niżej i rozpoznałem, że to lotnicy. Wylądowałem więc w tym miejscu i okazało się, że trafiłem na swoich mechaników, z Eskadry. Ich szef, nazywał się [sierż. Józef] Rajca, powiedział mi, gdzie jest Brygada i tam do niej dołączyłem. A dwa dni później trzeba było już przelecieć do Rumunii.

(Tadeusz Sawicz, relacja ustna. Warszawa. sierpień/wrzesień 2002 r.)

Samoloty Brygady Pościgowej na polowym lotnisku Młynów w południowo-wschodniej Polsce. Samoloty mają zamalowane godła i numery eskadrowe, a nawet szachownice, ale maszyna na zdjęciu powyżej ma trzycyfrowy numer podskrzydłowy. Zwraca uwagę, że numer 935 był na tyle szeroki, że przemalowano szachownicę pod skrzydłem przenosząc ją bliżej zastrzału. Na drugim skrzydle szachownica jest zamalowana, ale pozostawiono literę N.

 

 „Turyści Sikorskiego” polscy lotnicy z IV/1 Dywizjonu Myśliwskiego Brygady Pościgowej w Rumunii we wrześniu 1939 r., już przedzierzgnięci w cywili i gotowi by wyruszyć do Francji. Od lewej: Hieronim Dudwał (jeden z najskuteczniejszych polskich myśliwców Kampanii Wrześniowej, poległ we Francji w czerwcu 1940 r.), Tadeusz Sawicz, Jerzy Czerniak (poległ nad Francją w 1941 r. w składzie 315 Dyonu Myśliwskiego) i Włodzimierz Klawe (latał bojowo we Francji i w Wielkiej Brytanii).

„Czwórka” z jaskółką trafiła następnie do lotnictwa Rumunii.

Wg danych z Rumunii, ppor Sawicz przeleciał na terytorium sojusznika samolotem nr 8.139. Samoloty P.11c przejęte przez lotnictwo rumuńskie zostały rozparcelowanie między jednostki latające na P.11f i szkolne. Wzięły udział w inwazji na ZSRR, w „Operacji Barbarossa”. Samolot 8.139 służył z numerem 323 w Şcoala de Ofiţeri de Aviaţie (Szkole Oficerskiej Lotnictwa) w Călăraşi w latach 1942–1943. Został skreślony z rejestru 8 stycznia 1946 roku z powodu zużycia.

 

Kariera bojowa tych dwóch lotników splatała się przez całą wojnę:

Gabszewicz d-ca Dyonu 316 i T. Sawicz d-ca esk. A tego Dyonu wiosną 1942 r.

Gabszewicz jako d-ca 131 Polowego Portu Lotniczego lotnictwa okupacyjnego RAF i T. Sawicz jako tzw. d-ca latający (Wing Commander Flying) 131 Skrzydła, podczas dekoracji latem 1945 r. w okupowanych Niemczech.

Zobacz jeszcze:

Tajemnica „łaciatej trójki”

 

 

This post is also available in: enEnglish